List do dwumiesięcznika "Gramy"

Kilka lat temu (konkretniej – na początku 2014 roku) na poskim rynku wydawniczym pojawił się nowy magazyn poświęcony grom video. Wydawca deklarował, że to dwumiesięcznik, ale chyba lepszym określeniem byłby “okazjonalnik”, ponieważ po wydaniu dwóch numerów magazyn zniknął z rynku.

Jego pojawienie się spowodowało we mnie jednak wybuch na tyle dużego entuzjazmu, że wystosowałem list do redakcji.

Redaktor naczelny odpowiedział na list, pytając, czy może go opublikować, na co oczywiście chętnie przystałem. Jednak dalsze losy magazynu sprawiły, że do publikacji nigdy nie doszło.

W związku z tym treść listu publikuję na niniejszym blogu:

Szanowni ludzie!

Wczoraj przytrafiła mi się niezwykła przygoda. Zacznę od tego, że jestem dość osobliwym rodzajem czytelnika magazynów o grach komputerowych, ponieważ od wielu lat właściwie wcale nie gram w gry. Marzy mi się wprawdzie, że kiedyś sam zdołam napisać wspaniałą grę komputerową, i poświęcam temu marzeniu cały swój czas wolny, jednak moje kontakty z elektroniczną rozrywką – jeżeli już się zdarzą – ograniczają się do gier ruchowych w rodzaju Wii Sports. (Zastrzegę tutaj, że zamierzam poczynić wyjątek od tej ortodoksji, i z zapartym tchem czekam na premierę Wasteland 2.)

Właśnie przez ów wzgląd – na pragnienie i nieustanne próbowanie urzeczywistnienia własnej gry – staram się trzymać rękę na pulsie, i kupię raz na jakiś czas najnowsze CD Action albo PSX Extreme, każdorazowo ubolewając nad kulawą fantazją autorów tytułów obu tych czasopism.

Pierwsze z nich cały czas sprawia wrażenie, jakby było pisane dla gimnazjalistów przez niewątpliwie starzejący się zespół redakcyjny. Co do tego drugiego, to widać, że świadomie nastawia się na dojrzałego odbiorcę, i czasem stara się umieścić elektroniczną rozrywkę w kanonie sztuk, nazywając ją “dwunastą muzą”. Problem jednak polega nie tylko na tym, że na okrągło przeżuwa te same tematy, nie mogąc wydostać się z czystej formy, którą samo dla siebie stworzyło. Problem (który po kilku numerach zniechęcił mnie do dalszego czytania) polega na tym, że od jakiegoś czasu każde wydanie składa się w głównej mierze z peanów pochwalnych na cześć najnowszej generacji konsol (które nota bene już od dawna trzymam w owym miejscu, w którym moje plecy tracą swoją szlachetną nazwę), i ten temat jakby zagłuszył wszystkie inne.

Z tego względu od jakiegoś czasu częstotliwość moich wycieczek do empiku drastycznie zmalała. I z tego też względu, kiedy wczoraj poszedłem do empiku, licząc na jakiś przełom na rynku “growych” magazynów, dowiedziałem się, że ten przełom miał już miejsce 3 miesiące temu, i dlatego moja przygoda rozpoczęła się dopiero od drugiego numeru Waszego (naszego?) dwumiesięcznika.

Szczerze przyznam, że jestem absolutnie zachwycony jego formą. Zakochałem się od pierwszego zajrzenia w tym lichej jakości papierze, na którym skromnie złożony tekst zdecydowanie dominuje nad obrazem, w śladowej ilości reklam (która pewnie niebawem się powiększy) oraz – nade wszystko – w szczerych i przepełnionych duszą tekstach.

Dodatkowo ucieszyła mnie śladowa ilość recenzji – i to recenzji napisanych nie dlatego, że “przecież w magazynie o grach recenzje być muszą”, ale dlatego, że ich autorzy chcieli się czymś podzielić z czytelnikami.

W tym kontekście zaskoczył mnie trochę felieton autorstwa Pawła Kozierkiewicza pt. “Recenzja musi wystygnąć…” (s. 9), który rozpoczyna się od stwierdzenia, że “po wydaniu pierwszego numery GRAMY! w sieci rozgorzała w kilku miejscach dyskusja dotycząca sensu istnienia papierowych magazynów”. Zaskoczył mnie z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że ani w nim, ani w żadnym innym artykule nie znalazłem żadnego śladu po owej dyskusji (która wydaje mi się bardzo ważna). Po drugie zaś dlatego, że felieton w całości poświęcony jest różnicy pomiędzy recenzją papierową, a internetową, jakby sugerując, że ratio essendi magazynu o grach komputerowych stanowią recenzje właśnie.

Osobiście jestem odmiennego zdania. Patrząc na ilość recenzji w drugim numerze odnoszę zresztą wrażenie, że “linia programowa” magazynu GRAMY! – również. Być może zostało to już powiedziane w pierwszym wydaniu, ale nawet jeśli tak, to mimo wszystko sądzę, że nie zaszkodzi powtórzyć. Chodzi o to, że magazyn o grach może sobie zupełnie nieźle poradzić bez recenzji. Bo to nie recenzje są istotą czasopisma.

Co w takim razie jest jego istotą? Skąd bierze się we mnie i – jak sądzę – w wielu innych osobach pragnienie kupowania papierowego wydania magazynu? Twierdzę, że wiąże się ona z trzema potrzebami, które na użytek tego listu nazwę: potrzebą jedności, potrzebą kontaktu i potrzebą rytuału.

Zacznę omówienia od tej ostatniej, ponieważ jest najprostsza do wyjaśnienia. Internet, obok wszystkich swoich zalet, posiada w pewnej mierze deprawujący wpływ na ludzkie życie. A to dlatego, że jest na poły mityczną strukturą, w której każdy może mieć wszystko zawsze i wszędzie. To oczywiście pewne uproszczenie, ale Internet nie stawia granic, tylko zaciera wszystkie granice. Internet nie uczy cierpliwości, ale podsyca niecierpliwość. Jest wielkim źródłem, w którym zawarta jest cała wiedza ludzkości (a dodatkowo miliony zdjęć rozkosznych kotków, i jeszcze parę innych rzeczy). Każdy człowiek musi sam zmierzyć się z Internetem.

Ponieważ Internet jest bezczasowy, człowiek musi sam zadbać o swój czas. Właśnie do tego jest mu potrzebny rytuał – żeby mógł odmierzać swoje życie w cyklach. Godziny, dni, miesiące, lata – nie mają znaczenia, jeżeli nie są podporządkowane rytuałowi. Rytuał pozwala nam czekać, odliczać czas do wydarzenia, zawiesić się na chwilę w swoim istnieniu. W tym przypadku oczywiście rytuałem jest wycieczka do kiosku albo gorączkowe zaglądanie do skrzynki pocztowej w okresie wydawniczym. Warto zwrócić uwagę, że o ile technologia uwalnia nas od konieczności rytuału (ponieważ uprawą ziemi w coraz większym stopniu zajmują się maszyny), nie uwalnia nas od potrzeby rytuału, ponieważ nasz sposób przeżywania życia jest z istoty swojej czasowy.

Druga z potrzeb, potrzeba jedności, wiąże się ze sposobem, w jaki porządkujemy nasze życie. Każdą informację, jaką poznajemy, poznajemy wraz z jej źródłem. Pierwotnie poszczególnymi źródłami informacji są dla nas inne osoby. W dalszej kolejności są nimi księgi. Wreszcie – źródłem informacji staje się Internet. Również pod tym względem Internet stanowi dla naszego doświadczenia osobliwość: jest bowiem nie tylko medium, ale i podmiotem, źródłem potencjalnie nieskończonej treści. Ze względu na tę nieskończoność nie możemy przypisać Internetowi jedności.

Powie ktoś, że informacje pozyskiwane z Internetu nie różnią się zasadniczo od tych, które pozyskujemy w realnym świecie; że Internet nie jest podmiotem, tylko światem wirtualnym, w którym istnieją wirtualne podmioty. Jednak owe wirtualne podmioty nie wynikają z istoty Internetu, tylko stąd, że nie potrafiąc Internetu zrozumieć, przenosimy do niego nasze kategorie poznawcze ze świata realnego. Jednego dnia wirtualny podmiot może sobie być, a kolejnego – zniknąć bez śladu. Jednak zdanie napisane na łamach magazynu nie znika, nawet jeśli zbankrutuje jego wydawca. Potrzeba jedności jest również potrzebą trwałości naszej wiedzy.

W porządku – powie oponent – ale przecież nawet w realnym świecie wypowiadane przez ludzi słowa znikają.

Na ten zarzut odpowiem następująco: zdania wypowiedziane w realnym świecie, a nawet wypowiedziane w Internecie w rozmowie z drugim człowiekiem nie służą jedynie wymianie informacji, ale przede wszystkim służą do budowania więzi.

Tym sposobem dochodzimy do ostatniej potrzeby, czyli potrzeby kontaktu. W pewnej mierze Internet może niekiedy dobrze zaspokajać potrzebę kontaktu, jednak ponieważ nie zaspokaja potrzeby rytuału i jedności, również tę kwestię potrafi deprawować, o czym wie każdy, komu zdarzało się marnować czas na facebooku. Realizacja potrzeby kontaktu nabiera jednak innego wymiaru, jeżeli jednocześnie realizowane są dwie pozostałe potrzeby. Dzięki niej bowiem czasopismo nabiera mocy jednoczenia ludzi i wytworzenia wspólnoty. Jeżeli kontakt jest otwarty i zachodzi w obie strony, jeżeli każdy czytelnik może też być równoprawnym uczestnikiem, czasopismo ma szansę stać się wehikułem dla idei oraz katalizatorem dla wielu twórczych sposobów, na jakie może realizować się jednoczone tym czasopismem środowisko.

Przyznam, że trochę enigmatycznie wyszło to, co napisałem. Chciałem jednak podkreślić, że tym, co jest ważne, nie są w żadnej mierze recenzje. Nawet same gry komputerowe nie są takie ważne (czego w swoim czasie w piękny sposób dowodził magazyn cyber niekulturalny Reset, który oprócz gier skupiał się po prostu na kulturze, przy okazji sam stając się jej nośnikiem). Tym, co jest ważne, jest wspólnota ludzi połączonych pasją i sposobem rozumienia świata.

Dlatego z całego serca życzę Wam i sobie, żeby ta pasja trwała jak najdłużej!

Niestety, historia pokazała, że moje życzenia się nie spełniły – w każdym razie nie w takiej formie, w jakiej bym to sobie wyobrażał.

Powrót